czwartek, 21 lipca 2011

odwiedziny

Wczorajszy dzień był fajny. Najpierw w naszym tymczosowym lokum (umownie zwanym domem) odwiedził nas pewnien czarny przystojniak. Ale nie chciał dać się pogłaskać.

Potem ja pojechałam do Kew (2/3 tego czasu który spędziłam w ogrodach poświęciłam na dojechanie tam i powrót),a po powrocie zdążyłam się właściwie przebrać, pomalować oczy* i już trzeba było lecieć, bo byliśmy umówienie z tatą M., który przyjechał do Londynu na 2 dni. Pół wieczoru dziękowałam, potem, w myślach, że jednak się przebrałam, bo w hotelowej restauracji, której szefem jest Gordon Ramsey wyglądałabym jakbym się z choinki urwała.

Tak tylko troszkę nie wiedziałam jak się zachować (Czemu muszę iść/zamawiać/siadać pierwsza?!- To znaczy wiem, ale w większości miejsc na globie już zrezygnowano z puszczania kobiet przodem i nie jestem do tego przyzwyczajona), ale z wyglądem było ok.

przystawki
Thai-spiced lobster ravioli, lemon grass,
lime and coconut broth
Roasted loin of rabbit and beignet of leg, girolle cream, crushed peas, Sauternes glaze
Sautéed Scottish scallops, cauliflower and almond purée, cider glaze, bacon crumbs

dania głowne
Fricassée of wild sea bass, salmon and tiger prawn, crab stuffed tomato, butter-poached summer vegetables
Fillet of beef Wellington with Parma ham,
smoked potato purée, braised vegetables,

Madeira jus
desery
Cold Valrhona chocolate fondant, salted almond ice cream, roasted apricot
Assiette of peaches, crumble, jelly, sorbet and salad
Cherry mousse, sorbet and salad, roasted apricot, almond Florentine

 

Tak z grubsza przedstawiało się nasze menu (choć po drodze były jeszcze paluszki z sosem szampańskim lub ogórkowym do wyboru, gazpacho z avocadem, chlebek z karmelizowaną cebulą, albo z pieprzem, z masełkiem curry albo z ziołami prowansalskimi i cytryną, a przed deserem dostaliśmy jeszcze panna cotę z galaretką malinową i sorbetem malinowym [pycha!]). Wybór zajął nam trochę czasu, choćby dlatego, że otworzywszy menu się przeraziłam. Nie rozumiem co drugiego słowa! Po drugim i trzecim przejrzeniu już było lepiej, ale potem zostałam uświadomiona, że na jednej stronie są przystawki, a dania główne na drugiej (to gdzie jest rzeszta menu ?) W dodatku mam brzydkie podejrzenie, że M. podśmiewał się z mojej miny kiedy usiłowałam rozszyfrować co z tych kawałeczków na moim talerzu jest królikiem. Ale to nie ja dostałam małże na przystawkę (bo uznał, że scallopes to mięsko). Fajne było to nasze danie główne, wszystko podwędzane z delikanym posmakem dymu, owinięte w szynkę parmeńską i ciasto przypominło chlebek. Pieczołowicie pokrojone na naszych oczach i z pietyzmem polane sosem; i duże. Kiedy po paru godzinach wyszliśmy z hotelu poruszanie się z pełną prędkością sparawiało mi pewne kłopoty, a była obawa czy nie ucieknie nam ostatnie metro. 

Panowie będą dziś mieli ciężki dzień, bo musieli wcześnie rano wstać. A ja uznałam, że z racji bólu gardła mam całkowite prawo zostać pod ciepłą kołdrą do 12. Mogłabym polubić Londyn gdyby tak ciągle nie padało.

*moje koleżanki twierdzą,że jeśli nie nałoże tapety i maluję tylko oczy to nie jest makijaż - więc mnie nie zdarza się robić makijażu, czasem maluję oczy

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

co do 'makijazu' się zgadzam a ramseja zadroszcze niesamowicie.