Dzisiaj dla odmiany nie moje wynurzenia. Za to bardzo plastyczny opis obłoków z "Żądła Genowefy" J. Meissnera.
"Obłoki były białe, srebrzyste, z odcieniem błękitnym, jak ma lama na suknie balowe, to znów zielonawe jak piana morska, albo gładkie, matowe jak śwież spadły puch śnieżny. Zupełnie inne w świetle księżyca niż w słońcu. Nie jarzyły się tą białością oślepiającą, od której bolą oczy i aż kłuje w mózgu. Nie buchały białym blaskiem rozżarzonej stali i nie miały tych ciepłych kremowych półcieni we wklęsłościach i zagłębieniach. Od księżycowej ich bieli wiało chłodem jak od lodowców, a światło zdawało się raczej wsiąkać w nie, niż z nich promieniować. Szły pod maszyną długimi, rozległymi hałdami, niosąc jej cień na sobie w mętnej otęczy*; wspinały się jak fale i opadały w dół; wyrastały baniastymi kopułami i rozstępowały się nagle na boki; wysyłały małe przejrzyste obłoczki, płasko rozwleczone przesłony i mgiełki, które owiewały nas w mgnieniu oka i - zszarpane, skręcone, rozbite na strzępki lub zwinięte spiralnie- pozostawały daleko w tyle na naszym szlaku."
Za to uwielbiam książki. Dziś rano, siedzą w swoim łóżku, byłam pilotem bombowca podziwiającym te niesamowite widoki. Bez ucisku w uszach, lat szkolenia i tego strachu bólu wojny. Mogę mieć te piękne chwile bez tej szarej a nawet czarne codzienności. Bez niedogodności i strachu (nie lubię wysokości, chyba nie chciałabym latać), które przesłoniły by mi to piękno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz