poniedziałek, 7 czerwca 2010

różowa chmurka

Dzisiaj będzie coś podobnego do panny kotki tyle, że ... starszego(?), bardziej ... naszego (?)
Już zaczęłam żałować, że nie posiadam starych książek kucharskich i że mimo chęci nie mogę się chociaż otrzeć o vintage cooking - cykl pomysłu Ani ze Strawberries from Poland .
Okazuje się, że chyba mogę. Choćby otrzeć, nawet jeśli nie jestem całkiem pewna czy to ładnie tak się podłączać do cudzych idei.
Zerknęłam i okazało się, że nasza "Kuchnia Polska" ta z pomarańczową, odpadającą okładką w kwiatki została przez Państwowe Wydawnictwo Ekonomiczne wydana w roku 1976.
Czyli jest stara - a przynajmniej ponad półtora raza starsza ode mnie.
Przepisy wychodzą z niej bardzo dobre, ale zawsze byłam nią trochę rozczarowana. Najpierw dlatego, że zdjęcia były w niej co najwyżej średniej jakości i zupełnie nie zachęcały do jedzenia, a "ozdobniczki" i obrazki bardzo nieudanie udawały secesyjne. Ta książka jest po prostu najzwyczajniej brzydka. A jeszcze na dodatek pachnąc starą książką jednocześnie nie robi tego tak jak powinna*.Potem kiedy stawiałam swoje pierwsze kroki w gotowaniu denerwowała mnie niepomiernie (nadal denerwuje), ale już nie z powodu obrazków. Niby składnia gramatyka znajome, słowa też wcale nie jakieś staropolskie. A "kwiatki" wyskakują co rusz. Ani słowa o tym co to znaczy, że cebulę trzeba zeszklić, ani jak ugotować syrop "do nitki", "do piórka"**, jak się zaparza pianę z białek, po jakiego grzyba przesiewa się mąkę, jakim sposobem wyżyłować mięso (zagnieść ciasto ?!).
Część z tych rzeczy teraz już wiem, części nadal bym się nie podjęła, ale wtedy nie wiedziałam nawet co to jest stolnica. Wszędzie w tej książce jest odsyłanie do przepisu wcześniejszego (i co z tego, że jest 20 stron dalej?), a w dziedzinie przeliczania miar do tej pory jestem analfabetką***. Używając tej książki kucharskiej byłam więc nieodmiennie bardzo nieszczęśliwa. Nie jest to książka dla bardzo początkujących kucharek.

Pamiętając te katusze wybrałam przepis prosty. Tylko 7 linijek tekstu tylko 4 składniki w tym woda. Powinno się udać.
Na początek przepis bez modyfikacji:
"Mus z kaszy manny

8-10 dkg manny, 1/2 l wody, 10dkg cukru, cytryna lub kwasek cytrynowy

Przyrządzić syrop z 1/2 l wody i cukry. Kaszę rozmieszać z 1/4 l wody, wlać do wrzącego syropu, mieszając gotować około 15 minut, aż się dobrze rozklei. Wlać do kamiennej miski, ubijać trzepaczką na puszystą masę. Przyprawić do smaku cytryną lub kwaskiem, wyłożyć na salaterkę popłukaną zimną wodą, zastudzić. Podawać z syropem owocowym. Mannę można również gotować na wodzie z dodatkiem kwaśnego soku, np. z żurawin lub porzeczek. Podawać z bitą śmietaną."

różowa chmurka
Do "gotować około 15 minut" szło mi świetnie (bez modyfikacji się oczywiście nie obyło, ale szczęśliwie przebrnęłam przez przeliczanie składników na pół porcji i dolałam odrobinę syropu aroniowego) i tu zaczęły się schody. Co to znaczy "aż się dobrze rozklei"?! Dobrze załóżmy, że wiem. Tu pod koniec gotowania "wtarłam" przez sitko 3 truskawki i dolałam łyżeczkę rozpuszczonej żelatyny - tak żeby na pewno stężało. Ale znowu : nie mam kamiennej miski! Może plastikowa wystarczy? I najgorsze : jaką trzepaczką ?! Taką lekko okrągłą z kilku drutów czy może tą przypominającą spiralę i przeznaczoną do jajek (tą wybrałam pożyczywszy wcześniej ten cenny i deficytowy sprzęt od matki Lubego, nadal nie jestem pewna czy to aby nie był błąd)?
Poubijałam sobie z wątpliwym rezultatem i z braku cytryny z sokiem z limonki. Przełożyłam do silikonowych foremek muffinopodobnych(wyszły 3), zamiast do salaterki i wstawiłam do lodówki.

Mimo mego dramatyczno-płaczliwego tonu całość wyszła całkiem całkiem: w ładniutkim różowym kolorze, obłędnie pachnąca truskawką, śmieszna w konsystencji i w smaku nic a nic nie przypominająca kaszy manny, której nie lubię (mama lubi, dlatego w ogóle wzięłam się za ten przepis). Myślę, że zasłużyła (całość) na bardziej romantyczną nazwę.

*to znaczy w aromacie starego papieru brak tej charakterystycznej nuty pasty do podłóg, która jest obecna w każdej porządnej bibliotece, a już na pewno w każdej pożądnej bibliotece mego dzieciństwa
** no dobrze jestem niesprawiedliwa. Gdzieniegdzie podane jest, że syrop "do piórka" to to samo co syrop 3 stopnia oto przepis na tenże syrop
"syrop 3 stopnia
30dkg cukru, 1/8l wody 1/2 łyżki octu (3%) [te same proporcje podano dla wszystkich syropów]
Przyrządzić syrop jak wyżej [ z wody wrzącej, cukru i octu ugotować syrop - wielce pomocne, kiedy się nie wie jak ugotować ten syrop!], gotować do takiej gęstości, aby próba dała ^piórka^. Używa się go do zaparzania piany, przyrządzania nugatów i pomadek."
***wszędzie dekagramy, a wagi perfidnie pracują w gramach! Nie powiem nawet ile razy z 10 dkg zrobiłam 10g albo nawet 1 kg - koszmar (zdarzało mi się to głównie przy przeliczaniu przepisu na 1/2 porcji bądź odwrotnie)
P.S.
Na pierwszym zdjęciu jest mój spóźniony prezent na dzień dziecka pod postacią kapelusza. Jest śliczny! Taki mocno damski, trochę frywolny lekko "gangsterski"

Brak komentarzy: