piątek, 5 lutego 2010

świeckie tradycje

tradycją się stało, że Maciek wyjeżdżając gdzieś (zwłaszcza w góry) dostaje ode mnie prowiant w postaci ciastek, zwykle muffinów*. Dlatego też dzisiaj zabieram się już za pieczenie. Na pierwszy ogień idą muffiny pomarańczowe zachwalane na Strawberries from Poland. wybrałam je z kilku powodów. Po pierwsze Maciek lubi wypieki cytrusowe, pod drugie, podobał mi się dodatek mielonych migdałów w przepisie i po trzecie były naprawdę zachęcająco opisane. Nie byłabym jednak sobą gdybym przepisu nie zmodyfikowała.

POMARAŃCZOWE MUFINY ŚNIADANIOWE
(z książki „Nigella gryzie”)

75 g masła
250 g mąki
25 g mielonych migdałów
½ łyżeczki sody
2 łyżeczki proszku do pieczenia
75 g cukru
skórka z 1 pomarańczy
100 ml świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy
100 ml mleka
jajko

Masło rozpuścić, suche składniki wymieszać ze sobą , mokre ze sobą, a następnie połączyć, nie mieszając zbyt długo.
(oryginalny przepis)
Moje modyfikacje polegały na tym, że :
* do każdego muffina włożyłam łyżeczkę dżemu grapefruitowego, takiego z sporymi kawałkami skórki
* migdałów wsypało mi się więcej ok 30g
* nie doczytałam przepisu, nie zauważyłam mleka, więc go nie dodałam, ale za to soku pomarańczowego dodałam chyba więcej niż trzeba
*ponieważ tata kupił dużo mąki krupczatki połowę mąki dałam właśnie takiej a połowę zwykłej pszennej (nadal nie wiem czym się różnią w wypiekach, bo na oko to widzę różnicę)

Ciasto już przed włożeniem do piekarnika było miękkie i leciutkie i aż miałam ochotę wziąć łyżkę i na surowo wpakować do paszczy. Piszac tego posta oczywiście się zasiedziałam, więc wyjęłam je z piekarnika troszkę za późno, efektem jest z jednej strony bardzo chrupiący wierzch, a z drugiej nie do końca pożądana barwa ciastek. Są jednak bardzo smaczne, Konsystencją przypominają babkę paskową, smakiem trochę szwedzkie pierniczki sprzedawane w Ikei. Całości dopełnia dżem grapefruitowy, który sprawia, że nie są takie suche, ale mam wrażenie, że zagłusza odrobinę ich subtelny smak.
Zdjęcie tylko takie, ponieważ nie zdążyłam dobiec z aparatem jak M. jadł, żeby zrobić zdjęcie środka, a te które tu są jadą w góry.

Oprócz tego zrobiłam ulubioną zupę Macieja - cebulową. Chociaż sama nie przepadam za cebulą, ani w wersji surowej ani w wersji przetworzonej, więc nie przepadam za zupą cebulową to lubię ją robić. Lubię kroić cebulę na ósemki** i palcyma rozdzielać te "piórka" przed wrzuceniem na patelnię, lubię obserwować jak powoli przybierają złocisty kolor, lubię komponować do nich grzanki i wreszcie lubię patrzeć na Maćka kiedy je.
Pierwszą moją zupę cebulową robiłam w oparciu o przepis Liski z White Plate, ale teraz robię bez rozmarynu, który ona najwyraźniej lubi, a my z M. nie bardzo. Dzisiaj robiłam tylko z dwóch cebulek (na jeden talerz dla Maćka) i dodałam majeranku.
* podobnie jak świecką tradycją jest już, że niezależnie od tego, które z nas wyjeżdza, ani na jak długo po powrocie czekają lub przychodzą dla Niego listy
** połówki ćwiartek

Brak komentarzy: