czwartek, 4 lutego 2010

hiacynty w słoiku

Wczoraj obudziłam się wczesniej niż planowałam wstać. Telefon się rozładował i piszczał w regularnych odstępach czasu. Niezwykle irytujące, na tyle, że nawet wstałam z łózka i poszłam go odłożyć do ładowania. Wracając zostałam przyuważona przez kota, dospać już nie dospałam, ale za to resztę czasu pozostałą do wstania spędziłam z futrzanym, prześlicznie mruczącym kołnierzem na szyi. Kotek ma cudnie mięciutkie i niesamowicie miłe futerko i bez żalu wybrałam głaskanie kota. Szkoda tylko, że łapki boleśnie wbijały mi się w obojczyk, a potem kotek się obraził, bo przy okazji głaskania odkryłam mnóstwo nieładnych kołtunów i musiałam kotka wyczesać.
Również wczoraj dostałam od Maćka upragnione kwiatki. Muszę przyznać, że byłam bardzo bardzo zaskoczona dobrym gustem M. w tej materii*. Są to przecudowne, niebiesko- filetowe hiacynty przybrane jakimś rodzajem paprotki i asparagusa. W całym domu pachnie obłędnie, słodko i kwiatowo. Naprawdę ślicznie. Mam nadzieję, że będą długo stały, zwłaszcza że Maciek w sobotę wyjeżdża i będę bardzo tęsknić.
























A w sesji zdjęciowej oprócz bukietu udział wzięły: łazanki** i świeżo wyciskany sok pomarańczowy. Którymi to raczyliśmy się na obiad.

Łazanki: (podaję proporcje na 2 osobową porcję)
~400g białej kapusty, świeżej
~70 g boczku wędzonego (ja miałam w plastrach)
2 garści suszonych grzybów
makaron typu łazanki
sól pieprz maggi

Kapustę kroję na drobne"prostokąciki" (liście są płaskie - figura płaska) i gotuję aż będą miękkie w wodzie osolonej wegetą (moja mama tak zawsze robi), gotuję makaron, kroję w kosteczki boczek i podsmażam w sporej ilości tłuszczu. W tym czasie gotuję grzyby, które potem pokroję najdrobniej jak się da. Reszta polega na połączeniu składników (ja tłuszcz z boczku zawsze dodaję do makaronu, raz, że decyduje o smaku potrawy, dwa, że makaron się potem mniej skleja) dopieprzyć i dosolić do smaku. Potrawa prosta i mniej czasochłonna niż myślałam, a mogłabym ją jeść na około.

Natomiast dziś byliśmy u kolegi Maćka na planszówkach***, a potem poszliśmy na Avatara. Film świetny. Zdjęcia i efekty przecudne, zwłaszcza świat był przepiękny. Te wiszące, pływające góry, wodospady i fluoryzujące lasy. Wrażenia nie do opisania. Nie dziwię się, że są ludzi, którzy na to chodzą po kilka razy. Ale oczywiście jest "ale". Fabuły oryginalnej się tak naprawdę nie spodziewałam i nie była, ale do momentu wyznania głównego bohatera było naprawdę dobrze. Tylko potem zrobiło się bardzo wzniośle, bohatersko, amerykańsko i głupio. Od byłego marines człowiek spodziewałby się odrobiny znajomości taktyki i lepszego panowania nad emocjami. Niestety zniwelował praktycznie każdą przewagę, którą "niebiescy" mieli nad ludźmi i rzucił nieuzbrojonych na frontalny samobójczy atak tam, gdzie partyzantka sprawdziłaby się o niebo lepiej. Gdyby nie to planeta nie musiałaby mu przychodzić z pomocą (paaatos) i obyłoby się bez kilku rzewnych scen. Sama końcówka była zbyt patetyczna i wzniosła jak dla mnie i sporo obniżyła moją opinię o filmie, który jednak po mimo to był zajebisty****
* i pewnie zadowoliłabym się czymś mniej ... spektakularnym (ale ciii)
** moje absolutnie ulubione danie. Mogłabym się żywić łazankami i zupą grzybową na okrągło
*** pięciu informatyków (a informatycy to ludzie specyficzni)... nie lubię jak M. zaczyna rozmawiać o swoim przyszłym zawodzie, a jak ich było pięciu !
**** wiem że kląć nie wypada, ale film był odlotowy i wciskał w fotel, a jeszcze strona estetyczno wizualna (...!), jednym słowem inaczej się tego wyrazić nie da

Brak komentarzy: