Dzisiaj mój dom wypełnia obłędny zapach ananasa w karmelu. Mama wyjeżdżając zostawiła mi ten owoc i nie wiedziałam co z nim zrobić. Dla jednej osoby jest go za dużo, a i nie jestem jego tak wielką fanką. Ale przypomniałam sobie o przepisie, który dawno temu (jako jeden z moich, pierwszych) wycięłam z Elle i zachomikowałam. Przeżyłam chwilę grozy, gdy okazało się, że moje pudełko z przepisami jest puste, chwilę smutku gdy odkryłam, że ananas po mamie jest spleśniały. Ale to było wczoraj. Dziś poprzetwierałam się po domu, poprosiłam Maćka, żeby mi kupił nowego A. jak będzie jechał do mnie (kupił ogromniastego!) i zabrałam się za gotowanie karmelu i pieczenie.
Składniki:
1 ananas
1 szklanka cukru
2 łyżki rumu (u mnie brandy)
1 szklanka wody
Na początek podgrzewamy cukier z 2 łyżkami wody, a kiedy nabierze złotego koloru i się rozpuści, dolewamy wody z rumem i mieszamy aż wszystko ponownie się rozpuści. Podgrzewamy piekarnik do temperatury 200°C i obieramy ananasa. (W przepisie podali, żeby zostawić czybek do dekoracji, ale moim zdaniem to zbędne zwłaszcza, że ja podaję już w plastrach) Następnie polewamy owoc karmelem i wstawiamy do piekarnika. Pieczemy jakies 45 minut przewracając co jakiś czas i polewając karmelem.
Przepis jest bardzo prosty – jedynym problemem jest polewanie i przewracanie ananasa tak żeby się nie poparzyć, a efekt jest wprost zniewalający. Najlepszy jest oczywiście podawany na ciepło z kulką lodów waniliowych. Pycha!
Ja z lodów zrezygnowałam, gdyż w myśl postanowienia noworocznego wolno mi jeść tylko takie słodycze, które sama wykonam, upiekę itp. a lody waniliowe do tej kategorii nie należą. Podobnie zresztą jak czekolada, ale silna wola silną wolą a czekoladę kocham i żyć bez niej nie umiem, więc symboliczne ilości czekolady są akceptowane jako dodatki do płatków śniadaniowych, albo jak w tym przypadku do ananasa. Na każdym plasterku ułożyłam po połówce pralinki z gorzkiej czekolady lindora, która od razu zaczęła się rozpuszczać. Zdjęć z tego podniosłego momentu nie będzie, bo rzuciłam się na ten deser jakbym od tygodnia nie jadła. Co jest zupełną nieprawdą, ponieważ minutkę wcześniej skończyłam jeść faszerowaną paprykę. Obiad, który zaczęłam robić, kończąc deser; obiad przygotowany niemal od początku do końca „pod Maćka”. Ja nie jestem fanką papryki i jeśli o faszerowane warzywa moją faworytką jest cukinia, ale w sklepie były nieóładne, a M. woli paprykę i nad cukinią by marudził. Dla Niego więc była papryka niemal nie pieczona (woli na surowo), dla Niego duża zwartość mięska, cebuli i ziół prowansalskich, a dla mnie kawałki jabłka, ziarna słonecznika i drobne krążki marchewki.
Składniki (na 2 osoby):
2 papryki
porcja mięska mielonego (moja ~0.3kg)
1 nieduża marchewka
1 cebula
garść ziaren słonecznika
1 małe jabuszko
garść startego sera zółtego
śmietana/jogurt naturalny
2 ząbki czosnku
zioła prowansalskie, sól
Na początek uprażyłam ziarna słonecznika, odłożyłam je i podsmażyłam cebulkę, mięsko, krążki marchewki jabłko i ziarna dodając na koniec razem z ziołami, czosnkiem i solą. Podlałam jeszcze całość odrobiną wina, ale to zupełnie niekonieczne. mieszankę przełożyłam do papryki. Całość przykryłam mieszanką jogurtu naturalnego, ziół prowansalskich, czosnku, soli i żółtego sera. Potem papryka powędrowała do nagrzanego piekarnika, z tym że u mnie tylko na czas potrzebny do roztopienia się sera. Nie lubimy pieczonej papryki.
A tak poza tym idziemy z moją eks-przyjaciółką Zuzią do kina na Nine. Mam ostatnio się ochotę posocjalizować i dokulturalnić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz